chmura tagów
Aktualności
PROSTO Z EKRANU. Bękarty kontestacji
2019-10-09
Jest w pewnym sensie "Pewnego razu...w Hollywood" dla Quentina Tarantino tym, czym dla Felliniego było "8 ½" - obrazem nr 9, na wskroś osobistym i autotematycznym. Jest też dziełem ryzykownym, bo tak jak wcześniej amerykański reżyser fantazjował na temat abstrakcyjnych gatunków i dawno minionych epok, tak teraz przedstawia ludzi, którzy albo wciąż stąpają po tym padole, albo mają krewnych, którzy - mniej czy bardziej słusznie - mogą mieć obiekcje natury rodzinno-emocjonalnej.
Spośród owych głosów sprzeciwu najgłośniej wybrzmiał ten córki Bruce'a Lee, Shannon. Trudno się z nią nie zgodzić, skoro jej śp. ojciec, mistrz sztuk walki i legenda kina kopanego, grany tutaj przez Mike'a Moha, pojawia się w jednej średnio długiej scenie i wychodzi na nadętego buca. Nie zamierzam oceniać, czy reżyser "Pulp Fiction" przekroczył jakąś moralną granicę - wszak od zawsze stoję na stanowisku, że artysta w swoim dziele może sobie pozwolić na wiele, również w sferze etycznej. Oglądając ten fragment, czułem jednak dysonans - z jednej strony trudno było się nie uśmiechnąć, kiedy filmowy zarozumialec dostaje lekcję życia, z drugiej trudno oprzeć się wrażeniu, że Bruce Lee na takie miejsce w popkulturze, jakie zaserwował mu Tarantino, zupełnie sobie nie zasłużył. A nie da się przecież ukryć, że amerykański twórca w popkulturowej przestrzeni jest uznawany za autorytet jak mało kto.