chmura tagów
Aktualności
JA TU TYLKO CZYTAM. Autorze, jak mogłeś?!
2020-05-29
Koniec świata, jakkolwiek to nie zabrzmi, jest całkiem wdzięcznym tematem dla autorów. Da się z niego ukręcić zarówno ekstremalnie piękną i psychologicznie przerażającą historię (jak zrobił to Cormac McCarthy w Drodze), jak i zupełnie rozrywkową powieść bazującą na apokalipsie zombie, zagładzie nuklearnej, czy jeszcze innym chwytliwym wątku popkulturowym.
Paul Tremblay dał się jednak poznać jako autor, który lubi wykręcać kota ogonem i pokazywać dobrze znane gatunki z zupełnie innej perspektywy. W Głowie pełnej duchów (swojej poprzedniej, nagrodzonej książce) dokonał znakomitej dekonstrukcji powieści grozy, czym udowodnił, że zdecydowanie lubi chodzić własnymi drogami. Jednak, jak to bywa z takimi drogami, można się na nich potknąć o wilka, który trochę namiesza, trochę namąci i czasem nawet wygryzie dziurę w pomyśle, który wydawał się bardzo chwytliwy. Czy tak się stało z Chatą na krańcu świata?
Zacznijmy od początku. Małżeństwo dwóch gejów wraz z adoptowaną córeczką spędza pogodne wakacje w chacie na krańcu świata, czyli gdzieś wśród gęstych borów amerykańskiego Maine. Ich święty spokój zakłóca przybycie czwórki osób, dwóch kobiet i dwóch mężczyzn, którzy bezceremonialnie włamują im się do domu. Poza naruszeniem domowego miru nie przejawiają jednak żadnych agresywnych zamiarów - proszą za to rodzinę o wybranie spośród ich trójki jednej osoby, która zostanie złożona w dobrowolnej ofierze. Twierdzą, że tylko w taki sposób można zapobiec końcu świata, który nadejdzie lada moment.